28 cze 2009

Start!

W drodze na lotnisko dowiedziałem się jak bardzo zagrożony był nasz wyjazd. Współtowarzysz podróży i stary kumpel walczył ze zdrowiem w szpitalu jeszcze na godziny przed odlotem. Ostatnie zakupy w sklepie bezcłowym i można uznać, że Polacy są już gotowi na spotkanie nieznanego!

Jakie są ceny każdy widzi ;)
Przelot przyjemny i bez zbędnych perturbacji. Ot rutyna - tak jak powinien wyglądać. Oglądamy z okienka samolotu krainę, którą przyjdzie nam zwiedzać przez 1000 godzin :D


Gorące i lepkie powietrze, które przedziera się pomiędzy rękawem obsługi lotniska a poszyciem samolotu daje nam znać o sobie :). Ufff. Lotnisko duże i o dziwo nawet ładne. Pozwolę sobie nie robić porównania z nowym terminalem na Okęciu bo i tak to niewiele wniesie. ;) Bagaże, odprawa celna. Stoimy nieco zdezorientowani przy wyjściu z hali lotniska ładnych kilka minut. Nie możemy podjąć decyzji czym i jak dojedziemy do centrum Bangkoku. Sam nie wiem czy ta trudność wzięła się ze zmęczenia czy przez może jednak przez uderzenie tej całej mieszanki gorąca, zapachów, hałasu ulicy i krzyczących naganiaczy taksówek i busów. A w głowie jedna myśl: AAA Już tu jestem! Nawet z tego wszystkiego nie potrafię dobrego kadru aparatem złapać. Po kilku minutach negocjacji bierzemy taksówkę i jedziemy do dzielnicy "Backpackersów" - Khao San Road.


Podczas jazdy taksówkarz co chwilę coś nas zagaduje, szkoda że nic z tego nie rozumiemy. A ja kręcę się z tylu i czuję się jak bym znów był pięciolatkiem. Nawet teraz, gdy to sobie przypominam ten moment mam jakieś dziwne mrowienie na głowie.

Bangkok w czasie jazdy z lotniska do centrum przypomina bardzo Stany Zjednoczone, no może gdyby nie te napisy ;) Miasto jest OGROMNE! Jadąc "nadziemną" autostradą podziwiać można rozpościerający się widok. Trzeci świat? Chciałbym zobaczyć taki "trzeci świat" w naszej części Europy. Zbliżając się do centrum zapamiętuję jedynie kadry, których nie zdążyłem złapać. Zapamiętuję nieco dziwną sytuację. Na ogrodzonym placyku wciśniętym między kanał a park stoi masa policjantów, uciśniętych jak sardynki. Właśnie w tym momencie zrywa się pierwsza ulewa. Przynajmniej będzie im chłodniej przez chwilę... :)

Dojeżdżamy w końcu na Khao San Road. Pełno tu turystów z Europy i USA (dominuje język angielski). Z budynków atakują oczy kolorowe szyldy, spora ich liczba to znane światowe marki. Logo i kolorystyka jest takie sama a jedyną różnicą jest tajska nazwa. Obejrzyjcie jak to wygląda: YouTube. Filmik nie jest mój ale Panią sprzedającą tajskie krokiety w 6:37 minucie filmiku to nawet pamiętam, bo chyba coś u Niej jedliśmy.

Hostele okazują się nie być takie tanie jak słyszeliśmy i czytaliśmy. Obeszliśmy ich na serio sporo. Najczęściej jednak brak miejsc albo za drogo.









Po znalezieniu "zjadliwego" pokoju z klimatyzacją, zrzucamy plecaki, szybki prysznic i lecimy obejrzeć kawałek miasta (jest ok. godziny 18:00). Tutaj chciałbym dodać, że słowo "zjadliwy" oznacza już niskie standardy azjatyckie a nie europejskie. Pokój i jego lokalizacja bardziej nadawała się bardziej na gołębnik niż na pokój. No ale z braku laku i sił na dalsze poszukiwania stwierdziliśmy, że w końcu przyjechaliśmy po przygodę a nie do hoteli n-gwiazdkowych. Najważniejsze, że pokój miał klimę i wiatrak (działający). Zabezpieczyliśmy bagaże w pokoju, a co cenniejsze rzeczy zabraliśmy ze sobą. Sam nie wiem, jak opisać drogę, która prowadziła z "prawie dachu" przykrytym klatką, po schodach w dół przez wiszącą wszędzie schnące prawie i ogólnie - bieliznę.


Następnie wąskim korytarzem (mój plecak w zasadzie ocierał się o obie ściany) jakieś 20m do innego budynku (chyba) tam recepcja i jakieś komputery, lodówka z napojami. Po wyjściu z budynku skręt w prawo i wąską uliczką (w porywach 1,5m szerokości) wychodzimy na Khao San Road. Ufff. Teraz trzeba szybko coś zjeść i znaleźć biuro podróży, w którym kupimy bilety na przejazd do Kambodży a dokładnie do Siem Riep by następnego dnia o świcie znaleźć się przy Angkor Wat. Taki jest przynajmniej plan. Po odwiedzeniu paru takich biur podróży znajdujemy rozsądną cenę i zadowoleni z posiadania już biletów udajemy się na poszukiwanie strawy i napitku :) Przechadzamy się Khao San Road już, któryś raz z rzędu i ogólne robi kiepskie wrażenie. Gdyby nie temperatura i dużo anglojęzycznych to można by powiedzieć, że to prawie jak nasz dawny Stadion Dziesięciolecia.
  Te same ciuchy, te same wózki z jedzeniem, te same przekupy i naganiacze. Jedyna różnica to tuk-tukowcy. W ich słowniku nie istnieje wyrażenie: "nie, dziękuje". Dzielnica "backpackerska" może kiedyś taka była. Teraz bardziej jednak nastawiona na ludzi z nieco grubszym portfelem. Raczej nie będziemy ich "targetem" ;)

Szwendamy się wąskimi uliczkami i trafiamy w końcu na cichutka "knajpkę" przykryta brezentowym daszkiem. Siedzą tam "lokalsi" i parka, którą widzieliśmy w jednym z biur podróży. Zachęceni zapachami decydujemy się zostać i skosztować. Babcinka nakłada nam na talerze dania i porcje ryżu.


Okazuje się, że jednak piwa nie sprzedaje ale sugeruje znajdujący się nieopodal sklep 7-eleven. Zaopatrzeni w dwa zimne piwka zabieramy się za jedzenie. Chwilę później zrywa się kolejna dziś ulewa.



Oglądamy ludzi przedzierających się przez płynącą już wąska uliczką rzekę. Niektórzy schowani pod parasolami, niektórzy w płaszczach a niektórzy na motorkach całkowicie przemoknięci. W knajpeczce zostajemy tylko my i właścicielki, jedna zmywa naczynia,


druga lepi mięsno-ryżowe kulki na jutro.

Uśmiechają się za każdym razem gdy przechodzą obok. W rogu straganu gra telewizor. Chwilę później przestaje padać i żegnamy się podziękowaniem "komkumkap". Właśnie tak sobie wyobrażałem ten wyjazd.

W międzyczasie zrobiła się już szarówka. Ruszamy dalej, odeśpi się w drodze do Siem Riep ;). Podążamy za odgłosami i trafiamy na duży wiec polityczny. Przynajmniej tak to wygląda. Słychać, że ktoś przemawia a dookoła duże ilości policji. Obchodzimy plac dookoła. Ludzie są przyjaźni, często się uśmiechają. Trochę dziwi nas fakt, że sporo ludzi koczuje dookoła tego placu. Śpią pod prowizorycznymi namiotami na chodnikach.


Wyczuwalna jest atmosfera czegoś ważnego. Praktycznie wszyscy są ubrani w czerwone koszulki z napisami, których nie rozumiem za grosz ;) A upał jednak nie lżeje, więc idziemy po kolejne zimne ale słabe w porównaniu do polskich piwko. Znajdujemy skrawek suchej folii na której tutaj wszyscy siedzą i próbujemy nie rzucać się w oczy. Przyglądamy się wystąpieniu... płomienną i mocno gestykulowaną przemowę kończy ku naszemu zdziwieniu piosenka w wykonaniu samego mówcy(sic!). Zaczynamy zastanawiać się jak by to funkcjonowało u nas. Taka "bitwa" słowno-muzyczna przeniesiony na grunt polskiej polityki. :D


W pewnym momencie dochodzę do wniosku, że wyglądamy tutaj zupełnie jak dwóch murzynów na wiecu PiS-u. ;)

No dobra zaczęło wiać nudą. Ruszamy się z miejsca w poszukiwaniu czegoś do przekąszenia. Oglądamy stoiska rozlokowane dookoła placu, by w końcu zdecydować się na skosztowanie pożywnych i apetycznych, prażonych świerszczy.

Zakup okazuje się nieco problematyczny, ponieważ właścicielka z niezrozumiałych dla nas powodów nie chce nam sprzedać ani jednego robaczka. Z pomocą przychodzi nam młody "aktywista" i po chwili stajemy się posiadaczami małej reklamówki tych smakołyków. W obliczu wyzwania oraz zebranych dookoła, liczymy do trzech i... chrupiemy "słodkie czipsy" :D. Nogi okazują się drapiące a na dodatek twarde więc kolejne świerszcze jemy bez kłopotliwych elementów. Posiłek kończymy małym piwkiem i kierujemy się z powrotem do naszego "guest house"-u. Po drodze oglądamy prace lokalnych "artystów".



Rano szybkie przepakowanie. O 7:00 rano czekamy już na nasz transport. Minuty jednak przedłużają się w godziny a transportu jak nie było tak nie ma. Biuro zamknięte - tak jak prawie wszystko o tej porze. Jedynie amerykański fast-food otwarty.



Niewiele później zagaduje nas "życzliwy" tuk-tukowiec. Oferuje swoją pomoc w rozwiązaniu problemu braku transportu. Ostatecznie tracimy jedynie dużo nerwów, bo będąc w takim miejscu jesteś zdany na masę naganiaczy, naciągaczy, którzy są w stanie bez mrugnięcia okiem wcisnąć tak wiarygodny kit, że nawet przez myśl mi nie przechodzi, że cała historia tworzona jest na poczekaniu. Najogólniej tuk-tukowiec probuje nas naciagnąć na przejazdy do biura, które jest już sprawdzone i on ze swoją rodziną z nimi pojechał nad morze nie dawno. Wszystko po to, żeby zarobić na przewiezieniu nas w obie strony "prawie za darmo, bo mu nas szkoda i chce być naszym przyjacielem, żebyśmy dobrze wspominali Tajlandię". Ogólnie sprawa wygląda tak, że koleś wiezie nas niezły kawałek do jakiegoś "sprawdzonego" biura. Tam bilety okazują się droższe od oferowanych przy Khao San Road. Na pytanie czy i jak są w stanie zagwarantować nam, że jutro bus po nas w ogóle przyjedzie? Koleś tłumaczy, że skoro w ich biurze wszędzie wiszą zdjęcia i podobizny Króla Tajlandii to to jest najlepsza gwarancja. Hmm, niezły gwarant, co nie? W Polsce na taki argument jeszcze nie wpadli. Uczciwe sklepy to te, które maja powieszone zdjęcia/obrazki z podobizną Marii Królowej Polski. Jaaasne!



Ogólnie zaczyna nam to "śmierdzieć" bardziej niż poprzednie biuro i mówimy, że musimy się zastanowić i że chcemy wrócić na Khao San Road. Tok-tukowiec próbuje jeszcze nas przekonać ale z każdym kolejnym jego argumentem nabieramy pewności, że koleś chce nas tylko naciąć na kasę. W drodze powrotnej już przestaje być naszym przyjacielem i jedynie nerwowo odburkuje. Normalnie jak byśmy wyrwali mu kasę z kieszeni. Niech sobie szuka frajerów miedzy Anglikami itp a nie wśród Polaków! ;D

W międzyczasie Mariusz postanawia targować się do upadłego z babeczką z naszego pierwszego biura podróży. Babeczka tłumaczy, że bus czekał na nas pod biurem i że zaszła głupia pomyłka. (na zdjęciu poniżej w biurze PATTAMA)



Po długich kłótniach zwraca nam koszt dodatkowego noclegu. Żeby nie tracić bez sensu cennego dnia zaczynamy zwiedzać okolice. W końcu przypadkiem trafiamy na posterunek policji turystycznej. Policjant naświetla nam ogólną sytuacje turystów w tej części Bangkoku. Na potwierdzenie pokazuje nam sterty akt spraw o oszustwa itp. Pełni obrazu dopełnia parka, która skarży się policjantowi za biurkiem, że zostali oszukani na kwotę, przy której nasza opłata za przejazd do Kambodży to pikuś. "Nasz" policjant okazuje się być fanem "Dudek dance" ;), zostawia nam swój całodobowy numer telefonu alarmowego. Pomaga złapać tuk-tuka, który nie zedrze z nas takich kwot jak inni i zawiezie nas do królewskiego (państwowego) biura podróży TAT. Tak też się dzieje. Po całej tej akcji z rana czujemy się już nieco lepiej. Policjant pochwalił nas, że udało nam się odzyskać pieniądze, itp. Tłumaczy, że to nierealne żeby przejechać taki kawał drogi samochodem za tak małe pieniądze jakie zapłaciliśmy. Bilet nie rekompensuje ceny paliwa za przejazd nawet jeśli busem jedzie kilka osób. A jak wiadomo nikt charytatywnie tego nie robi. Powoli dużo spraw zaczyna nam sie klarować. Odzyskujemy wiarę w to, że może jutro o tej porze, dzięki jego pomocy będziemy już blisko celu...

Niestety. Rządowe biuro pomimo tego, że królewskie, państwowe i ogólnie wyglądające bardziej europejsko, chce z nas wyciągnąć ponad 1000 dolarów za głowę. Obiecują załatwienie wszelkich formalności, biletów i noclegów w drodze przez Tajlandię, Kambodżę, Wietnam, Laos i Malezję. Jaaaasne! Tego już jest za dużo. Wykręcamy się brakiem możliwości pobrania takiej ilości gotówki z bankomatu i zakupujemy jedynie bilet na przejazd do Siem Riep. Jak się później okazało - przepłacony. Zrezygnowani faktem, że jesteśmy traktowani jako chodzące portfele postanawiamy, że zamartwianie się tym co się może stać niewiele wnosi, pogarsza morale wyprawy i że dziś już sobie tym głowy nie będziemy zaprzątać.



Niestety. To jeszcze nie koniec. Nauczeni tą całodzienną szkołą przetrwania, długo dyskutujemy z tuk-tukowcem trasę przejazdu. Na początek Czarny Budda a następnie China Town. Ustalamy wysokość zapłaty na samym początku. Tuk-tukowiec godzi się w końcu proponowaną kwotę. W drodze coś nam zaczyna nie pasować i po chwili kierowca oświadcza nam, że najpierw zawiezie nas na zakupy. Oczywiście nie dajemy się nabrać na tą ich starą sztuczkę. Polega ona na tym, że on przywozi on turystów do "marketu" za co w zamian dostaję darmowe tankowanie, a jak wracasz "z zakupów" to dość często okazuje się, że tuk-tuka już nie ma.
Długo użeramy się z nim... nawet próbujemy uciekać gdy zawozi na do "jakiegoś buddy". Jednak cwaniak zaczyna nas gonić i straszyć policja. Nie jesteśmy mu dłużni i każemy zawieść się na policje... ale turystyczną czego zdecydowanie odmawia. Ostatecznie każemy zawieść się zawieźć na China Town i wtedy mu zapłacimy. Przystaje na to i z niechęcią zawozi nas na miejsce. Pomijam już fakt, ze czarny Budda okazał się złoty a na dodatek zamknięty bo w akurat był w remoncie. ;)



 Bosze, niech ten dzień już się skończy, chce już być w drodze do Kambodży. Dojechaliśmy tymczasem do China Town.




Dużo knajpek z owocami morza, rybami, etc. Zapachu możecie się domyśleć. Dodajcie sobie do tego jeszcze wysoką temperaturę i wilgotność ;) Wtedy złapał nas ulewny deszcz, więc siedzieliśmy pod daszkiem patrzac na ulewę i padający deszcz ;) W międzyczasie popijamy resztę zapasu Beherovki. Dołącza się do nas dwóch Azjatów. Po krótkiej gadce okazuje się, że jeden to był prawdziwy "przypadek" a drugi "życzliwy tuk-tukowiec", który koniecznie chcial wiedziec czego potrzebujemy i czy moze nie chcemy pojechać na "sea food market", ktory jest kilka przecznic dalej. Pomijam fakt, że ten market jest max 2 przecznice dalej... Siedzimy więc dalej pod daszkiem i oglądamy biegające dookoła przysmaki.



Tuk-tukowiec zaczyna być już nudny i w końcu mu uciekamy. Wpadamy do chińskiej knajpy. Polecam małe krewetki w cieniutkich naleśnikach smażone na głębokim oleju i zieloną hebatkę. BTW. Dzięki temu przypomniałem sobie co znaczy "szrims" po angielsku ;)




Tuk-tukowcy są niesamowici, po prostu niesamowici! Lepiej chyba by zarabiali spisując bajki jakie opowiadają turystom. Zaczynam się zastanawiać czy przypadkiem nie mają tutaj jakiejś "Wyższej Szkoły Tuk-tukowców". Wiecie - coś na kształt jakiś połączonych kursów sprzedawcy, negocjacyjnych oraz PR. Dopiero po egzaminie można zostać tuk-tukowcem i móc legalnie wciskać kit turystom - ku sakiewce kraju.

W tzw. międzyczasie w ciągu dnia próbowałem zgrać zdjęcia na dysk. Coś już zaczyna szwankować i nie za bardzo jest gdzie zgrać foty :/ Sklepów elektronicznych przez cały dzień nie widziałem i zaczyna się robić ciasno z miejscem na zdjęcia.

3 komentarze:

  1. Ps. piszcie jakies nowiny smsami :D papa

    OdpowiedzUsuń
  2. .. mmm nie ma to jak chrupki $wierszcz ;) delicja ;))
    !!!!!!!!!
    w hostelach w Bangkou trzeba uwazac na nastroje swoje.. problemy za dnia przyczynic sie moga do checi popelnienia samobojstwa noca.. odeprzec je trzeba i pieprzyc i z wiara w 'lepsze jutro' rzucic sie w objecia Morfeuszowi :)

    OdpowiedzUsuń
  3. świerszcze - zawsze chciałam tego spróbować :). A nie macie problemów z żołądkiem? Jak tam jest z higieną? Da się żyć?

    OdpowiedzUsuń