27 lip 2009

Malezja


Lotnisko w Laosie... trzeci świat jak nic.


Wylądowaliśmy w Kuala Lumpur. Niestety lecieliśmy ze złego kierunku i nie zobaczyliśmy słynnych wieżowców. W czasie lotu miałem wrażenie, że pilot należny do nowej gwardii bo zwroty przez niego wykonywane były jak dla mnie nieco zbyt gwałtowne. No ale ja tam się nie znam, oficjalnie mogę oceniać jedynie gwałtownie zamykające się aplikacje ;)



Najważniejsze, że lądowanie było miękkie :) Kuala Lumpur zaskoczył nowoczesnością i to nie tylko na lotnisku. Miano Tygrysa południowej Azji wydaje się ze wszech miar trafione. Szerokie autostrady, przycięta trawka nawet na obrzeżach dżungli a w samym mieście metro i kolejki naziemne, no i same atrakcje w postaci wież Petronas robi wrażenie. China Town niewiele odstaje od standardów światowych. Jednak główna jego aleja przypomina połączenie głównej alei w Las Vegas z bazarem ze stadionu dziesięciolecia w Warszawie. Mam tez wrażenie, że ceny na stadionie byłyby niższe ;) Ale ogólnie bez zastrzeżeń.
Jako, ze KL to ciekawsza dla większości Polaków atrakcja - na lotnisku spotykamy parkę z Polski. Nie bawimy z nimi zbyt długo rozstając się już na przystanku autobusowym, z którego kierujemy się w stronę China Town. Jesteśmy już zmęczeni upałem. Nieco problemu nastręcza znalezienie znośnego hostelu. W końcu znajdujemy jeden z wiatrakiem i wspólną łazienką, który prowadzą Arabowie. Ogólnie bardzo mili i pomocni chociaż sam "lokal" nie świadczy o nich najlepiej (fakt to wersja budżetowa - ale z widokiem na wieże i krzyż katolicki (sic!)).



Żołądki zmuszają nas do powrotu do China Town gdzie trafiamy do miejscówki z wieloma jadłodajniami. Decydujemy się na jedzonko od starszej pani, z którą nie możemy się dogadać ale i tak się decydujemy - głownie z tego względu, że widzimy jedzonko i sami je sobie nakładamy.



Jednogłośnie okrzykujemy to miejscem najlepsza jadłodajnia w historii wyjazdu. (Talerz różnego rodzaju kotlecików, kawałków chudego kurczaczka, ryżu, podsmażanej fasolki i surówek - 5zl!!!) Żeby nie było za różowo - kolega boleśnie odczuwa cenę piwka do obiadu: 15zl :( Wszystkiemu winna okazuje się religia islamu, dzięki której płyty te obłożone są 300% podatkiem (sic!) Niestety rozzłoszczony Allah za nasze złorzeczenie na takie wysokie podatki na napoje chłodzące krzyżuje nam plany i nie udaje się nam wejść do Petronas Towers :( Raczymy się zdjęciami "pod", równocześnie obserwując zastany ład, porządek i przekrój kulturalno-społeczny. Mieszanka Azjatów, Arabów, Hindusów, murzynów i białych tworzy ciekawą kompozycję. Niestety nie mamy zbyt wiele czasu by przeanalizować faunę i florę tego miasta.




















Niezłą fuchę mają ci kolesie od mycia okien






Targany wyrzutami wstaje przed świtem by podejrzeć poranne rytuały "lokalsów". Temperatura szybko rośnie.













Zlani potem docieramy do autobusu jadącego do Taman Negara.

Po drodze mała przesiadka do mniejszego busa połączona z przerwa na obiad (którego nie wykupiliśmy).


Malezyjskie poczucie humoru ;)


W kazdym z odwiedzonych
krajow dzieci do szkoly chodza ubrane w bialo-czarne stroje.
A u
nas afera, ze stroje drogie etc etc etc. A tam czasem ludzie zarabiaja
$50 miesiecznie!



Na dworcach miejsca do modlitwy



Podczas rekonesansu odnajdujemy sklep, w którym są piwka (!!!) jednak o tzw. wysokim nominale (9-12%) i ku zdziwieniu - pochodzenia belgijskiego.




Prawie jak w aptece

Po odciągnięciu przewodnika z zasięgu wzroku szefowej staje się dużo bardziej rozmowny i pomaga w wyborze optymalnych i ciekawych elementów programu wycieczki. Zapoznaje nas również z elementami islamskiej kultury.



Później już tylko 2-godz. przejazd (przepłyniecie?) łodzią i już jesteśmy w Taman Negara - malej wiosce na obrzeżu najstarszej na świecie dżungli.












Punkt docelowy

Wg ustaleń chodzi o to, że ta dżungla przetrwała w nienaruszonym stanie aż do dziś. Nie było zmian klimatu, zlodowaceń, trzęsień ziemi i innych katastrof. Co raz więcej przesłanek zaczyna wskazywać na fakt, że przyjazd do tego parku narodowego nie będzie taki jak go malują na reklamach (nie, żeby to było jakieś mega zaskoczenie, no ale...).




Przeprawa na drugą stronę rzeki wodnymi taksówkami

Żeby robić zdjęcia trzeba mieć "promesę". Wyrobienie jej dziwnie przeciąga się na następny dzień. Na miejscu z hostelu nici, bo trafiliśmy na weekend (czyt. masa wycieczek i rodziców z dziećmi) W efekcie zostaje nam dorm (wielolóżkowiec) wątpliwej urody i użyteczności. Podczas powrotu do tegoż dorma - natrafiam na wkraczającego jak do siebie pająka wielkości 2/3 ptasznika (sic!). Natomiast brak moskitiery skutkuje pojawieniem się kilku czerwonych śladów po ugryzieniach przez coś czego nie chce sobie wyobrażać ;) O łazienkach nie będę się rozpisywał ale nawet na pierwszym Przystanku Woodstok mieli lepsze. Rano okazuje się, ze chodzenie po mostach linowych (canopy walk) pośród drzew przewidziane na 2-3h zajęło nam 15 min.








Nowe koleżanki



Sorki ale te 3h to chyba niewidomy na wózku inwalidzkim. Nazywanie tego największym wiszącym mostem też uważam za mocne nadużycie. Oczywiście pozostałe "atrakcje" nie wyglądają lepiej. Pośród "atrakcji" wymienia się tutaj nawet oglądanie filmu o "małpach, które kiedyś tutaj żyły". Kiszka zapychana komercją. Decydujemy się na opuszczenie tej pierwotnej maszynki do zarabiania kasy i jedziemy lokalnym busem, żeby nie nabijać lokalnym "przedsiębiorcom" kiesy do najbliższego miasteczka. OCZYWIŚCIE wszystko jest ze sobą zsynchronizowane i dzięki temu mamy okazję zapoznać się z klimatem miasteczka z KFC w jego centrum. Jest to dość dokładne zapoznanie bo mamy na to blisko 10 godz. :)










Słone jaja


Powrót do źródeł







Zakupy, jedzonko, sklepiki, zakup biletów na pociąg do granicy z Tajlandia i niespodzianka! Z okazji soboty i chyba jeszcze jakiejś (a raczej na pewno tej "jakiejś), na ryneczku odbywa się przegląd lokalnych kapel. Ciekawe "układy klaskano-bujane" połączone z ciekawa linia melodyczna i wokalami liderów pozwalają czasowi płynąc szybciej.

















Jeszcze tylko kolacyjka i mała drzemka na ławce na dworcu i wsiadamy w opóźniony pociąg jakoś po 2 w nocy by podróżować przez następne blisko 8h do przygranicznego miasteczka Pasir Mas.

Po wyjściu z dworca atakują nas z cenami kierowcy taksówek cenami typu 25 RM (wym: ringit). Pod pretekstem śniadania oddalamy się na śniadanie :) Za 1,8RM dostaje arabskiego naleśnika z słonawym sosem i słodką kawę. (Teraz robiąc korektę tego tekstu, aż mi ślina leci na myśl o tym naleśniku) Podczas zamawiania zagaduje mnie mężczyzna siedzący obok z żoną. Wypytuje mnie skąd jadę, dokąd, etc. Po chwili okazuje się, że służy nam pożytecznymi radami by udać się na oddalony o 100m dworzec i stamtąd jechać na granice za ok 3RM (2,7zl). Dziękuję mu uprzejmie i z uśmiechem zarówno za rade jak tez za oryginalny acz pożywny posiłek. Udajemy się za radą na dworzec.



20km jazdy z lokalnymi "arabami" i wysiadamy na granicy Malezyjsko-Tajlandzkiej. 15min formalności i jesteśmy na powrót w Tajlandii. Wymiana waluty, jedzonko, zakup biletów i 1,5h później siedzimy już w lokalnym pociągu jadącym z Su-Ngai Kolok do Surat Thani blisko 10h :) Po drodze oglądamy krajobrazy.











































Ten człowiek miał najniższy głos jaki kiedykolwiek słyszałem! Pracował w odpowiedniku
naszego WARS-a.
Zawsze z uśmiechem. Śmieliśmy się wyobrażając go
sobie opowiadajacego bajki wnukom Basem profondo ;)








Przypominamy sobie rozmowę w biurze turystycznym jeszcze w Bangkoku zaraz po przylocie. Pani wspominała, że istnieje pewne zagrożenie w tej części Tajlandii. Na razie nie natrafiliśmy na żadne wrogie reakcje jednak na ulicach, dworach oraz w samym pociągu służby mundurowe są pod bronią i jest ich sporo. Część z nich nawet długą bronią. Na razie panuje spokój i niech tak zostanie.

2 komentarze:

  1. "zbeszcześciliście" dwugodzinne zwiedzanie po moście linowym hahahahahahaha :D

    OdpowiedzUsuń
  2. Pytanie czego nie zbeszczescilismy?

    OdpowiedzUsuń