10 lip 2009

Hue

Wczorajszym popołudniem przyjechaliśmy do Hue. Podroż nieco się dłużyła. Zaczęło się drobnej usterki. Następny przedłużony postój zasponsorował nam jeden wspołpodróżników, którego mieliśmy za jakiegoś nieco zbyt wyluzowanego Szweda. Okazało się, że to coś więcej. Był po prostu zwykły m prostakiem bez krzty wychowania. Pierdnięcie, głośne beknięcie w autobusie i przetłuszczone blond-dredy (to możliwe?) to jego atrybuty. Co do samego "postoju" - urządził go nam bo nie mógł zjeść tam gdzie wszyscy i musiał obejść całą wioskę w poszukiwaniu innej "jadłodajni". Nawet jego współtowarzysze nie wiedzieli gdzie poszedł... A jak powszechnie wiadomo wyluzowanych kolesi ustalony limit 30 min nie dotyczy. O przeproszeniu współpasażerów nie wspomnę. Po chwili znów słyszeliśmy znajome odgłosy. W przerwie "regulaminowej" zdążyliśmy przejść się nad zatokę. Wieczorem może wyglądać na prawdę pięknie... wtedy też może tak bardzo nie widać tych śmieci...








W drodze mijamy górzyste tereny, często miałoby się ochotę zatrzymać i pstryknąć fotkę ale się nie da. :( W końcu zbliżamy się powoli do Hue. A tu nagle dosłownie prawie spod ziemi wyrasta stadion, który w Polsce pewnie zostały okrzyknięty "narodowym". Po chwili mijamy wielką planszę, na której widać, że to dopiero początek. W końcowym efekcie cały stadion ma być otoczony koroną wieżowców. Dość imponujące jak na miasto o populacji około 340 000 mieszkańców). Warszawa może pozazdrościć... Tutaj się chyba po prostu robi a nie ciągle dyskutuje...


Zakwaterowaliśmy się dość blisko rzeki. Oczywiście boczna uliczka. Kilka knajpek, wypożyczalnie rowerów, internet. Poniżej fotka zrobiona z okna. Okazuje się, że pościel nie zmieniona, działa tylko jedno gniazdko. Po chwili widać, że lodówka też nie działa. Za chwile przychodzi koleś i zaczyna naprawiać... Naprawa kończy się ucięciem końcówki i skręceniem kabli z nową końcówka. Oczywiście bez izolacji. ;)

Próbujemy od razu zabookować sobie bilety na przejazd do stolicy Hanoi. Niestety jest problem bo aktualnie jest "studencki sezon" i po prostu duża liczba studentów korzysta teraz z usług.  No i wszystko jest już zarezerwowane... Trochę to nam krzyżuje plany - musimy zostać w Hue o jeden dzień dłużej niż planowaliśmy. No ale nie ma tego złego. Do wieczora robimy sobie chilloucik. Udaje mi się wrzucić trochę fotek na internet (viva Picasa Portable!) i odzyskać w końcu zdjęcia z uszkodzonej jeszcze w Kambodży karty SD. Dziwnie się zachowuje - w kompie po prze-formatowaniu działa OK a aparat twierdzi, że nie działa. I już!

Fotki wrzucam tutaj: pl.zooomr.com/photos/rafal/view-blog/

Wieczorem wybieramy się na masaż wietnamski. Trochę błądzimy. Trochę śmieszna sytuacja, bo zaczepiamy jakąś kobietę, czy wie gdzie można tutaj iść na masaż. Prowadzi nas jakies dwa skrzyżowania gdzie okazuje się, że już zamknięte. Za chwile woła jakiegoś swojego znajomego, który wiezie nas za darmo (sic!) w inne miejsce. Dziękujemy mu i wchodzimy.

Sam budynek robi dobre wrażenie. W środku basenik, spa i wiele innych kosmetycznych zabiegów, za którymi wzdycha nie jedna kobieta za cenę, za która wzdycha nie jeden mąż czy chłopak. Kilka minut później nasze plecy gniotą małe stópki. Wygnieceni szwendamy się po uliczkach oglądając wieczorne przygotowania do snu. Matki karmią swoje malutkie dzieci na chodnikach... rodzina je kolacje w zasadzie też na ulicy. Tutaj chyba każda rodzina prowadzi jakiś mały biznes. Czasem jest o sklepik a czasem jakieś usługi, a czasem i jedno i drugie i jeszcze hostel/guest house. A co najważniejsze mam wrażenie, że życie tutaj toczy się głownie na ulicy. Wspomniana karmiąca matka, w miedzy czasie przyrządza potrawy dla klientów. Kolejna sprawa do domy czy raczej okład pomieszczeń. Konstrukcje domów niemalże domyślnie są częścią ulicy - często nie ma frontowej ściany lub zamiast niej są szklane przesuwane drzwi. Same ulice w pierwszych dniach sprawiały wrażenie panującego. Jednak z dnia na dzień przyzwyczajam się i chyba po powrocie będę trochę tęsknił za tymi momentami, kiedy nawet jako biały Polak mogę stać się krwinką w żyłach tych miast jeżdżąc rowerem, skuterkiem czy nawet siedząc na ławce nad brzegiem rzeki. Uśmiechać się do miejscowych przechodniów, odmachiwać małym uśmiechniętym dzieciaczkom jeżdżących razem z obojgiem rodziców na małych motorkach... Uśmiechać się, jak łatwo tutaj to przychodzi :) A dzieci może i dość często biedne ale uśmiechnięte. U nas to już gdzieś umarło, wszystko jest odczłowieczoną usługą. Mam nadzieje, że biznes i turyści tego nie zepsują tak bardzo (chociaż i tak wiem, że są to raczej płonne nadzieje) :( 

Dziś praktycznie każda osoba z ekipy zwiedzała Hue po swojemu. Plecak na plecy i idę piechotką przez miasto. Czasem główną, czasem boczną ulicą i dochodzę w końcu do Cytadeli za którą mieści się "Forbidden City".





























Muszę się dopytać co to u nich dokładnie oznacza.





















Kolejna rzecz jaką odwiedziłem to Perfume Pagoda. Tym razem kulturka, rowerek i kilka km kręcenia. Gdzieś tak 1km przed celem zwątpiłem i spytałem jakiegoś chłopaka czy dobrze jadę. W tym momencie okazało się, że każda kolejna osoba wskazuje mi inny kierunek. Przez chwilę jakiś mały chłopaczek prowadzi mnie gdzieś ścieżkami między domami do swojej rodziny, która ostatecznie wskazuje dobry kierunek. :) Zostawiam rower na parkingu, dostaję numerek, siodełko zostaje opatrzone takim samym i udaję się do Pagody. Zaraz za wieża, znajduje się brama a tam klasztor. Akurat miałem farta bo na całym terenie świątyni nie było ani jednego zachodniego turysty. (Azjatyckich turystów i tak bym nie rozpoznał) ;P


















Dziś przed zachodem słońca jeździłem rowerkiem po mieście.. Trafiłem na ścieżkę rowerowo-skuterową przy moście kolejowym. Strasznie żałowałem że ścieżka jest taka wąska i nie mogę się zatrzymać i porobić fotek. Odpalone latarnie, motorki z zapalonymi światłami, stal mostu, ciemna już Perfumowa rzeka wraz z oświetlonymi stateczkami pode mną oraz widok na rozświetlone miasto na tle ciemnej czerwieni nieba przetykanego pomarańczowymi chmurami stworzyło magiczny widok.. Brakowało jeszcze chilloutowej muzyki na uszach i nieco niższej temperatury. No i może jeszcze melonowego szejka... Którego staję się fanem :) Ach! Wtedy mógłbym jeździć całą noc...

Dziś było ponad 35st C w cieniu, oby jutro było chłodniej. Jutro wieczorkiem pakujemy się do sypialnego busa i jedziemy 15 godzin do Hanoi a później do Ha Long Bay. Do usłyszenia/do następnego wpisu :)

Ps. Kolega miał dziś małą stłuczkę z cielakiem ;) nic się nie stało, cielak się tylko zakręcił na ulicy :D


1 komentarz:

  1. jestem właśnie w trakcie oglądania zdjęć na zoomr - mam wrażenie, że tam jest totalnie inny świat! Coś, czego Europejczyk nigdy tutaj nie doświadczy, ani nie zrozumie dopóki nie poczuje na własnej skórze. Niesamowicie!

    OdpowiedzUsuń