27 lip 2009

Vientiane


Przejście graniczne między Wietnamem a Laosem

Do Vientiane przybywamy przed 17. Okazuje się, że jednak musimy jechać na inny dworzec (południowy) ponieważ jedynie z niego odjeżdżają autobusy do Luang Prabang (pra-bank? ;) Tuk-tukowcy tutaj są w większej komitywie i nie chcą schodzić z ceny (skubańce).




Dworzec Północny w Vientiane



Skuteczne okazuje się dopiero odciągnięcie jednego z nich za teren dworca i rozmowa na osobności. Dopiero wtedy schodzi z ceną. Japończyk postanowił zostać w stolicy na trochę dłużej wiec na dworcu południowym lądujemy jedynie z Francuzem Thierrim. Kupujemy bilety na kolejny nocny autobus i w wolnym czasie zajadamy się mięskiem, ryżem i warzywkami w dworcowej stołówce popijając beerlao (prawdopodobnie najlepsze piwo w Laosie - bo jedyne) w butelce 0,6l. Swoja droga Żywiec nie ma czego tu szukać ze swoim "oryginalnym" smakiem, Łomża może by coś zdziałała ale konkurencja byłaby zawzięta ;)

Na odjazd autobusu czekamy "stołówce" (ciężko nazwać "to coś" stołówką w naszym znaczeniu - głownie o standardy się rozchodzi bo funkcjonalność jest identyczna). Tak czy inaczej zmierzam do faktu, że w tejże stołówce spotykamy parę z Poznania - Agnieszkę i Pawła. I w takim rozszerzonym polskim składzie ruszamy w podroż do Luang Prabang, miasta znanego z okolicznych wodospadów, jaskini, nocnych marketów oraz kilku zakonów buddystów.

W przeciwieństwie do ostatniego transportu ten jest ciaśniejszy i klima ledwo zipi a pasażerami są głównie młodzi turyści, którzy jak się okazuje nie za dobrze znoszą trudy nocnej podroży po krętych, stromych i ciemnych drogach w górach Laosu. Już na pierwszym postoju, opartych o skały "myślicieli" zbiera się dość pokaźna bateria. W międzyczasie gdy korzystamy z "wysoce rozbudowanej" infrastruktury sanitarnej okazuje się, że siedzący przed Agnieszką i Pawłem pewien Azjata podróżujący z dwójka małych dzieci się co nieco "przepełnił" i niestety trochę pogorszył atmosferę w busie... Chociaż z drugiej strony ją polepszył bo swoim zachowaniem wywołał małą zbiorową głupawkę śmiechu.

Podczas postojowego rekonesansu widzimy, że przed jedną chatynka pali się ognisko do którego wrzucane są... pokaźnych rozmiarów pliki pieniędzy (sic!)

Dalsza podroż mija już bez większych atrakcji. Do Luang docieramy przed 7 rano.









Znajdujemy dość szybko hostel i po pierwszej od blisko 2 dni kąpieli (tak, tak, było ciężko) idziemy obejrzeć miasteczko i coś zjeść!






Patrząc na produkty łatwo zgadnąć czyją kolonią był ten kraj ;)







Szybkie "przekąszenie" w centrum i LaoCoffee i wyjeżdżamy na wycieczkę nad wodospad Kseang Si (pisownia nie poprawna - pisze z pamięci). Oczywiście najlepszy moment na ulewy to nasz wyjazd na wycieczkę ;) (podczas podróży praktycznie nie padało)





W wiozącym nas "samochodowym tuk-tuku" poznajemy dwie dziewczyny. Jedna Włoszka - psycholog, wolontariusz i podróżnik a druga Rosjanka - producentka prawdziwego absyntu 69% a swoją drogą pozytywnie zakręcona artystka. Padający stale deszcz zmienia górski wodospad w wodospad laotańskiej kawy z mlekiem.



A ja stoję w ta ulewę z aparatem (i nie piszę tego bez przyczyny) ;P

Podchodzimy po kamieniach w wodzie najbliżej jak się tylko da do miejsca w którym czuć już tylko siłę z jaka roztrzaskuje się woda o kamienie i nie słyszysz nic więcej niż jej huk. Świetne uczucie. Kilkanaście minut później oglądamy ten sam wodospad z góry, gdzie jeszcze spokojny potok zmienia się w niszcząca siłę. Bezcenne.


To są już zdjęcia z małego analoga. Tak się kończy chodzenie z aparatem podczas oberwania chmury.





W drodze powrotnej zatrzymujemy się w małej wiosce na chwilę. Miłe rozmowy z "lokalsami" i mała degustacja ;)




heh takie kwiatki też się trafiają ;)




No i mała zagryzka prosto z drzewa


Wieczorem wybieramy się na nocny ryneczek. Trwa on zależnie od sezonu nawet do późnych godzin nocnych. Naprawdę urokliwe momenty, których szkoda kraść poprzez zdjęcia. Malutkie dzieci, śpiące na derkach lub przeszkadzające rodzicom, latające "żuczki" wielkości kciuka (palca a nie paznokcia jak u nas), ciepłe światła lampionów zrobionych z czerpanego papieru i zatopionych w nich liści. Skłonni do targowania i opustów, naturalnie mili i uśmiechnięci. W jednej z bocznych uliczek trafiamy na "ryneczek" z posiłkami. Decydujmy się na wegetariański "stół szwedzki" za 5000kip-ów czyli ok. 2zl. Za tą cenę dostajesz głęboki, średniej wielkości talerz, który zapełniasz rożnej maści posiłkami makaronu-ryżo-owocowo-warzywnymi :) mniam :P



Po powrocie zdecydowanie warto przejść się na nocny market. Dużo ręcznie produktów ale i też napojów własnej roboty ;)


Smakowite pieczone pisklęta


A czy Ty umyłeś dziś ząbki? ;)


Moje mięsko się właśnie griluje


(na kartce m.in.) W razie potrzeby możemy podgrzać.


Ta drobna "mucha" była wielkości kciuka, robiła też odpowiednio dużo zamieszania ;)
(żarówka tych samych gabarytów co nasze)



Pamiątki w Laosie

Wtedy właśnie spotykamy kolejnych Polaków. A że towarzystwo już nam się sporo rozrosło to udajemy się na degustacje lokalnych produktów, z której to wracamy z winem ryżowym. "Przejmujemy" bazarowe stoliki i integrujemy się nad brzegiem Mekongu. Na szczęście ten bazarek jest kryty dachem, więc nawet deszcze nie jest nam w stanie popsuć humoru. Co jakiś czas dołączają do nas kolejni przechodzący turyści. W pewnym momencie jest nas już na tyle dużo ze obok bazarku zaczynają ustawiać się tuk-tuki ;) tak "na wszelki wypadek". Po krótkim rozeznaniu okazuje się, że "impreza" zdominowana jest przez Europe Słodkowo-Wschodnią.






Za chwilę kolejne wodowanie ;)

Wspomniana wcześniej Rosjanka wpada na pewien pomysł. W związku z faktem, że pada deszcz i rynsztokiem płynie mały potok organizuje ona konkurs na puszczanie papierowych statków. Polsko-Rosyjsko-Słowacko-Koreańsko-Turecko-Francusko-Austriackie zawody w puszczaniu statków obserwuje garstka "lokalsów". My mamy niezłą radochę a oni niezłą zagwozdkę ;) Laos ma jakąś magie w sobie. Całemu spotkaniu przygląda się zza drzew cichy i zamyślony Mekong.

"Rano" wsiadamy do tuk-tuka, negocjujemy cenę i niewiele później jedziemy już nad wodospady Tad Sae (z pamięci). Kierowcy coś za bardzo sie spieszy czego efekt mamy kilka minut później gdy o mały włos by uderzył w parę turystów jadących na skuterze. Kierowca odbija w ostatniej chwili w lewo (dla utrudnienia całe zajście ma miejsce na zakręcie) robi kontrę i z drugiej strony mignęły nam przed oczami malutkie dzieci. Kierowca wyhamowuje na wale z piasku niecały metr od betonowego słupa. Okazuje się że kierowca nie zauważył włączonego w skuterze kierunkowskazu. Na szczęście nikomu nic się nie stało. Wszyscy najedli się strachu co nie miara. Zwłaszcza jeśli chodzi o te malutkie dzieciaczki.

 













Kilkanaście sekund po zdarzeniu zbiega sie chyba cala wioska (zdjęcia będą do obejrzenia za zooomr.com/rafal). Wykopujemy samochód z błota i jedziemy dalej. W kolejnej wiosce przesiadamy się w łódkę. Po krótkiej negocjacji cen płyniemy w stronę wodospadów.



















Po wyjściu z łodzi jeszcze trekking po zalanych, błotnistych ścieżkach.





Cała "podróż" kończymy kąpielą w wodospadzie, który urokliwie przetacza się przez las. :)

Dawno się tak nie ubawiłem :) Swoja droga wodospad w swoim najszybszym biegu potrafi zrobić na prawdę dobry masaż :) Momentami przypominał bardziej walenie pięściami w plecy ale i tak uznałem to za najlepszy masaż wyprawy :)

Następnego dnia wstajemy po 5 rano, żeby zobaczyć buddystów. Przechodzą oni ulicami miasta ze specjalnymi misami, do których mieszkańcy, chociaż turyści również, wrzucają kawałki ugotowanego ryżu. Podczas całego rytuału kobiety siedzą na niziutkich taborecikach a mężczyźni stoją. Z tego co udało mi się dowiedzieć, to co mnisi zbiorą danego dnia ma im wystarczyć na cały dzień. Wiadomo, że samym ryżem nie żyją i mają też swoje jakieś poletka.



















No dobra czas na śniadanie nad Mekongiem i jeden z ostatnich spacerów po okolicy..


Lemoniada, BeerLao i LaoCoffee :)


Sami widzicie... W Laosie wiedzą lepiej ;)


Ustawiany na łódkach i stateczkach amulet zapobiegający zatopieniu.




Tutaj trochę słabo widać zdrowotne nalewki. Stojący po lewej Pan zachwalał nalewkę na problemy
(jak to Cejrowski mówi) z pinga-pinga.




























Drzemka, pakowanie i jedziemy busem przez piękne góry Laosu do Vang Vieng. Po drodze mijamy chatynki niewiele lepsze niż szałasy. W każdej wsi jest telefon satelitarny (antena "talerz" ale siatkowy) i reklama BeerLao jakiejś sieci komórkowej. Mieszkańcy maja poustawiane chatki w niesamowitych miejscach. Dosłownie metr-dwa od przepaści, z brzegu której roztacza się z zapierający dech widok na doliny.







Mijamy co jakiś czas symbole UNESCO. Dzieci opiekują się swoim rodzeństwem, a niewiele starsze (na oko 3 latka) noszą już kosze z owocami wraz z rodzicami. Za prysznice służą im spadające co jakiś czas ze skał wodospady. Nie do opisania. W drodze robimy mały postój w jednej z wiosek. Oczywiście biegniemy oglądać :)





Zanosi się na deszcz. Obserwujemy jak szczyty zaczynają rozcinać ciemne chmury. W pewnym momencie pojawia się tęcza, wyraźna podwójna i widać ją w całej okazałości! Lecz to nie koniec niespodzianek. Po przejechaniu kilku km widać, że tęcza schodzi w dolinę i widać jej koniec! Ech szkoda, ze kierowca jedzie tak szybko, nie zdarzymy skoczyć po garniec złota - mógłby podratować nasz budżet :D










Widoki które zapierają dech w piersiach i od których przechodzą ciarki!











Sam przejazd można by nazwać surfingiem po zielonych wodospadach laotańskich gór... I jak nie zakochać się w tym kraju :)

Dojeżdżamy do Vang Vieng. Tuk-tukowcy przekrzykują się że do centrum jest 10 km. Ile razy można nabierać się na tą samą gadkę? I wszyscy idziemy piechotą niecałe dwa kilometry do centrum. Tam kwaterujemy się w "guest house". Szybka aklimatyzacja i idziemy zwiedzać miasteczko. Masa Anglików i ogólnie imprezowiczów. (Stosunkowo łatwo ich poznać po darciu ryja podczas jazdy tuk-tukami i prawie każdy z nich chodzi z kolorowym wiaderkiem z piaskownicy wypełnionym jakąś wódką z dodatkami smakowymi) ;) W lokalach gra klubowa (taka klubowa-klubowa) muza i sporo tam ludzi - jak na tak wczesną godzinę. Ogólnie miasteczko sprawia wrażenie klatki lub oazy dla turystów anglojęzycznych gdzie mogą się opijać do woli, gdzie maja dostęp do bankomatów, kantorów, LaoHamburgerów, BeerLao, koszulek, gadżetów i tubingu! ;) W związku z faktem, że grupa nieco nam się rozrosła musieliśmy przejść na tryb "lokalsów" czyli "lao time" - gdzie wszystko odbywa się w bliżej nieokreślonej przyszłości.



Decydujemy się na wspomniany "tubing". Nasze dłonie oznaczone zostają numerkami z farby olejnej, malują nam dwa paznokcie na niebiesko i otrzymujemy dętki (chyba) od ciągnika pomalowane na żółto. Pakujemy się z innymi ludźmi do podstawionego już tuk-tuka i jedziemy w górę rzeki kilka km. Na miejscu witają nas dwa bary umiejscowione w chatach na palach nad samą wodą. W jednej leci nasz ulubieniec Michael Jackson a w drugiej nieokreślony drum&base. Wskakujemy do wody i dajemy się ponieść nurtowi. Nie na długo... Po chwili dwóch chłopaczków rzuca nam małe dętki na linkach i ściągają nas do brzegu. Okazuje się, że to po prostu "naganiacze" z kolejnego baru. Rezygnujemy z obsługi i zaopatrzeni w nowa wiedzę płyniemy dalej dziękując prawie wszystkim naganiaczom. A dopływamy do jednego z ostatnich barów na rzece. Po drodze mijaliśmy rożne atrakcje takie jak skoki na elastycznej linie do rzeki (czyt. wysoko się leci) i coś na kształt skoczni narciarskiej tylko że zjeżdża się na innej części ciała a ląduje się w wodzie. Widać, że dużo Anglików przyjeżdża na tubing w sezonie. ;) Właściciel baru, w którym się zatrzymujemy (wraz z córkami(?)) skacze do wody i wyławia nas z głównego nurtu rzeki. Na wstępie dostajemy po kieliszku jakiegoś samogonu na bambusie (cierpki jak cholera). W barze poznajemy kolesia z Denver o imieniu J, który podróżował sporo po samych Stanach - kolejny kontakt do książki.











Gdy zaczyna się ściemniać decydujemy się spływać z powrotem ;) Okazuje się, że nie za dobrze oznaczony jest sam koniec trasy - stąd lądujemy w ostatniej chwili na ostatnim pit-stopie mocno przebierając rękami ;) Następnego dnia (21 lip) mięliśmy jechać motorkami rano po okolicznych jaskiniach, oczywiście koordynacja zespołowa siada i znów wyjeżdżamy później niż zakładaliśmy.

Widoki WOW! Szczyty otulone chmurami, słońce, nie za gorąco jak na tutejsze możliwości w dolinach pola ryżowe, po wsiach biegają nago dzieci dookoła swoich prowizorycznych domów. Oczywiście za przejazd mostkiem - myto (sic!). Ze wejście do jaskini - opłata, za przejście przez pole - opłata. Zaczyna nas to już denerwować i ostatecznie po obejrzeniu jaskinii i popluskaniu się w niebieskich wodach wypływających z gór podziemną rzeką, decydujemy się na jazdę po okolicznych wioskach. W międzyczasie odwiedzamy tutejsza szkole podstawowa i gramy mecz z młodymi "lokalsami" :) Szkoda tylko, że zachody słońca są tutaj już o 18 :( bo można by było dłużej pojeździć polnymi drogami wśród gór, potoków, małych wodospadów i pól ryżowych :)












Tiaa ;) kable świeżo rozwieszone prosto z beli.


















Prawie jak Shell ;)





Odwiedziny w wiejskiej szkole podstawowej

































Dziś 22 i zbliża się czas gdy trzeba będzie opuszczać powoli Laos. Po południu jedziemy Vientiane by z samego rana udać się na lotnisko na lot do Kuala Lumpur.

2 komentarze:

  1. ciekawe czy mają swoje własne laotańskie trolle pod mostem :D

    OdpowiedzUsuń
  2. 54 year old Information Systems Manager Ambur Ferraron, hailing from Erin enjoys watching movies like "Flight of the Red Balloon (Voyage du ballon rouge, Le)" and Lacemaking. Took a trip to Tsingy de Bemaraha Strict Nature Reserve and drives a LS. strona

    OdpowiedzUsuń