29 cze 2009

Wjeżdżacie do Kambodży. Jedzcie póki możecie!

No dobra, rano przyjechał po nas bus i jesteśmy już w drodze. W czasie jazdy wychodzi na jaw, że zostaliśmy wkręceni przez państwowe biuro podróży. Po prostu biura sprzedają usługi przewoźników a przewoźnicy są tacy tani... bo jeżdżą samochodami na gaz :D



Właśnie stoimy na stacji i mamy 30 min postoju. W tle widzicie nasze busiki... tankujące LPG :D Za Chiny Ludowe nie wierzcie nikomu w Bangkoku a w szczególności w dzielnicy "backpackersow". Płać, Jedź i Nie Wnikaj.

A za oknem świetne widoki. Przypominają mi się oglądane kiedyś filmy dokumentalne o Azji...

Dojeżdżamy do granicy i kolejny postój. Raczej na 100% u jakiś "znajomych". Po chwili przychodzi nasz przewodnik wręcza jakieś formularze i prosi o przekazanie mu paszportów oraz opłatę wizową. (czyt. przewoźnik próbuje robić ludzi w balona zdzierając 10$ za samą "pomoc" w wypełnieniu papierów.)

Robimy małe zamieszanie bo nie zamierzamy oddawać paszportów. Po chwili zgadujemy się z Rosjaninem Anatolijem i Izraelita Orim, też nie uśmiecha się oddawanie paszportów. Próby uzyskania informacji spełzają na niczym. "Niedawno wizy podrożały", "My wydajemy wizy", itp. Stoimy na swoim stanowisku, po chwili do naszego stolika dołączają się kolejne osoby. W końcu "organizator" wyznacza jedną osobę, która przeprowadzi nas przez granicę. Ostrzega, że opóźnimy cały wyjazd i wszyscy będą musieli na nas czekać. Zaleca też zjedzenie czegoś bo za
chwilę wejdziemy do Kambodży a tam już gorzej z jedzeniem. Argumentem, który ma nas utwierdzić w tym przekonaniu jest "This is Cambodia!". Tiaaa jaaasne.





Przejście piechotą okazało się bułką z masłem. Trochę stania w kolejce. Ale ogólnie bez żadnych komplikacji. Wiza kosztowała tyle co trzeba. Jeszcze tylko kontrola czy nie mamy "ptasiej grypy" termometrem elektronicznym. Przejście mostem, kolejna odprawa i wita nas świetna brama z napisem "Kingdom of Cambodia", normalnie jak w jakiejś księdze dżungli ;D Ha! Okazuje się, że na dworcu z którego jedziemy do Siem Riep jesteśmy prawie pół godziny wcześniej niż "wycieczka". Ogólnie widać, ze młodym Angielkom i Anglikom bez różnicy czy płacą 15 czy 30 dolarów. Stąd przejazd na dworzec międzynarodowy i prosto do celu.

Jak widać na serio nie ma co jeść...









W międzyczasie przekąska w postaci banana-baby i innych owoców, których nazw nawet już nie pamiętam. Jakieś piwko, woda na drogę i siedzimy już w autobusie pełnym turystów.









Powietrze się ochłodziło a niebo pociemniało. Miła odmiana... Jakoś inaczej pachnie tu już powietrze. W drodze widoki zupełnie jak z filmów o Afryce, czerwona ziemia i płasko, PŁASKO! a czasem jak to w Azji, połacie pól ryżowych. W mijanych potokach, które u nas nazwano by błotnymi potokami bawią się nago dzieci. Czasem mijamy niskie proste, postawione na balach szkoły z wypisanymi sponsorami, z boiskami otoczonymi przez rozłożyste drzewa. W tej części najczęściej jest to rząd Japonii. P Tak niewiele im potrzeba... Ech

Zmęczenie zaczyna dawać znać o sobie. Tycho na uszach a nad nami szaleje burza z piorunami... jest BOSKO! Żałujcie!

Do Siem Riep przyjeżdzamy wieczorem. Bida w tym kraju az piszczy a sam Siem Reap normalnie rozwala ilością hoteli i innych atrakcji... komercha! Oczywiście pod "ustawiony" hostel. Na przekór innym decydujemy się wziąść tuk-tuka i poszukać czegoś innego i tańszego. Wg. izraelskiego przewodnika ceny tutaj są niższe ;) Po odwiedzinach w kilku miejscach trafiamy do odpowiedniego. Zostajemy :D Boszz, komforty i komercha! Duży pokój z dwoma dużymi 2-osobowymi łóżkami, klimą, wiatrakami, łazienką, zamykaną szafka oraz TV (leci Bloomberg, CNN, BBC+kilka lokalnych... normalnie komeeerchaaaa!) za niewiele ponad 10$ za dobę (tak mi się przynajmniej zapamiętało).

Dzicz to chyba jedynie na Antarktydzie albo w resztkach puszczy amazońskiej czy w głębokiej Afryce... jeszcze trochę i trzeba będzie jechać do Stanów żeby zobaczyć kawałek nienaruszonej przyrody :(

Szybki prysznic, litr żubrówki już w lodówce na recepcji. Tuk-tuki na rano załatwił już nam bardzo wesoły recepcjonista. Czyli wszystko co trzeba załatwione. Po namowach wesołego recepcjonisty wcinamy jeszcze pizze i ruszamy. W drodze do centrum zahaczamy lokalną knajpę... no i oczywiście zachodzimy. Co chwile ktoś do nas podchodzi by wspólnie wznieść toast. I tak oto stajemy się atrakcją. Zgadujemy się wtedy, że nasza międzynarodowa ekipa - bądź co bądź jakoś połączona historycznie z Polską ;) (czyt. Anglia, Niemcy, Rosja, Izrael i Polska)

W końcu wzięliśmy tuk tuka i pojechaliśmy do "centrum". Siedzi to masa Anglików (najczęściej 21-24 lata) i Niemców (raczej starszych). Nie bawiliśmy zbyt długo... a przynajmniej taki był plan bo przecież rano trzeba wstać na zwiedzanie Angkor Wat. Tak tak, chcieliśmy zobaczyć go o świcie. Niestety impreza nam się przedłużyła a skład wykruszył, efektem czego nie wiedzieliśmy jak wracać do naszego hotelu. Najgorsze było jednak to, ze nie wiedzieliśmy jak on się nazywa... Miliśmy przymusowe zwiedzanie wszystkich ciemnych, błotnistych i wąskich uliczek przez kilka godzin.

Pamiętajcie! Zabierajcie ze sobą wizytówkę miejsca w którym nocujecie! Może to Wam uratować życie ;) Nie żartuje! No przynajmniej nie będziecie musieli nocować w parku ;P

No nic, dziś pobudka o 4:30. (Prawie zaraz) Wschód słońca w Angkor Wat! Wkooorzam się, bo dysk na który miałem zrzucać foty coś szwankuje a w Bangkoku nie znalazłem sklepu ze sprzętem elektronicznym, żeby kupić dodatkową pamięć (fakt że i czasu nie było).

3 komentarze:

  1. Sejm podtopiło i nadwyrężyło dach w Złotych Tarasach :)

    jak będzie powódź, to cała Warszawa ucieknie chyba na Pałac Kultury - może wejście na taras widokowy będzie za darmochę ;]

    OdpowiedzUsuń
  2. Daj znać, czy poradziłeś już sobie ze zgrywaniem fotexów. Jakby co wyślemy Ci słynne karty ze Szczecina:D

    OdpowiedzUsuń
  3. Polecam male krewetki w cieniutkich nalesnikach smazone na glebokim oleju

    człowieku nie serwują tego w Eurescie, w kółko łosoś, kłopocik i smietankowa radość na patyku. zazdroszcze!

    OdpowiedzUsuń